Pokiwałem jedynie głową ze zrozumieniem. To takie typowe. Chociaż, ja sam jeszcze kilka lat temu robiłem podobnie. Ezra… Ezra Prescot… Ten kudłaty blondyn z wieczną iskierką w niebieskich oczach. Ile razy musiałem ratować mu dupsko, tego nawet Cesarz nie zliczy. Szkoda, że nasze drogi się rozeszły. Szkoda, że od dwóch lat nie daje oznak życia. Mimo wszystko nie martwiłem się, bo i mi już przeszła chęć bawienia się w przyjaźnie na zawsze i on raczej nie był typem człowieka, o którego martwić się trzeba.
Mocniejszy, chwilowy powiew wiatru przywrócił mnie do porządku. Tamte czasy minęły, nie wrócą i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Koniec. Szliśmy wydeptaną ścieżką, a co drobniejsze kamyki zgrzytały pod moimi butami. O tej porze roku pogoda stawała się coraz mętniejsza, skutecznie odbierając jakiejkolwiek chęci do robienia czegokolwiek. A jednak ruszyłem swoje cztery litery i szedłem właśnie obok Oakleya.
— Pogoda staje się okropna — mruknąłem ni to do siebie, ni to do błękitnowłosego chłopaka.
Gdy zadarłem głowę do góry, akurat przeleciało kilka ptaków. Dokładnie pięć, co do jednego.
Gdy zadarłem głowę do góry, akurat przeleciało kilka ptaków. Dokładnie pięć, co do jednego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz