czwartek, 25 października 2018

Urządźmy sobie sabat [2]

Vene w żaden sposób nie była gotowa na to, żeby stanąć przed światem. Wciąż nazbyt zaspana dziewczyna przecierała ledwo świadomie oczy, pewnie w myślach błądząc po krainie snów. Doskonale znałem ten stan, ale nie po to wstałem o świcie, zarwałem nockę, żeby wszystko przygotować, żeby ta menda mi zasypiała teraz pod nosem, zgrywając, że robi za ludzka wersję poduszki. 
—  Prowadź, przyjacielu, zanim zmienię zdanie i jednak walnę cię tym jaśkiem, a potem wrócę do spania. —  Przewróciłem oczami, chwytając ją za dłoń i pociągając za sobą. Byłem gotowy na wszystko, spakowałem chyba wystarczającą ilość rzeczy na poczet stacjonującej, wielotysięcznej armii, a nie dwójki głodnych, rosnących nastolatków, ale lepiej za dużo, niż za mało.
—  Widzę, że moje Słońce jest w promiennym nastroju. Pogoda tam na dole nie domaga, czy co się dzieje? —  Wyszczerzyłem się, wypowiedź zakańczając przy okazji głośnym prychnięciem, gdy wciąż targałem za sobą dziewczynę. —  Idziemy do lasu, narobić hałasu i inne hece. Mam świeczki, mam listy od pokręconych krewniaków, mam stare albumy do obśmiania, kuralet z wgraną chyba setką składanek każda po godzinie, także, bądź dumna, że ruszyłem dupę. Zrobimy piękny okrąg ze świeczek, rozpalimy rytualne, mysteriumowe ognisku a`la instytut i pomarudzimy, jak bardzo nam się nic nie chce. Taka opcja ci pasuje? — spytałem na koniec mojego monologu, gdy już wychodziliśmy z budynku. Pogoda dopisywała, było wilgotno, ale jeszcze nie padało, a na wszelki wypadek w plecaku czekał sprzęt do rozkładania namiotu. Ha, teraz nikt mi nie zarzuci, że podchodzę do wszystkiego niepoważnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis